Rzeszowiak – z punktu widzenia załoganta “Steni”
Daniel Mannischeff
Jedenastego sierpnia 2005 roku, około godziny osiemnastej odebrałem telefon od ojca. Spytał mnie krótko, czy płynę na akcję poszukiwawczą polskiego jachtu, dryfującego na Bałtyku. Dodał, że oczywiście oczekuje odpowiedzi twierdzącej. Jako, że na morze nie trzeba mnie specjalnie ciągnąć, bo ono samo mnie do siebie ciągnie, spytałem tylko, kiedy i skąd wypływamy. Usłyszałem tylko, że za jakąś godzinkę lub dwie, z GKM LOK. Moja odpowiedź była równie zwięzła – Ok, daj mi się tylko spakować.
Po godzinie stawiłem się na burcie m/y “Stenia”. Właśnie przyjechał kapitan z częścią załogi i zaczęliśmy przygotowania do wypłynięcia. Mój ojciec akurat pojechał po zakupy na rejs i miał lada chwila wrócić. W ciągu jakiejś godziny łódka została przygotowana do wypłynięcia. Żarcie i bagaże zostały zasztauowane, sztormowe żagle założone, zbiorniki z wodą napełnione, a załoga skompletowana. W tym czasie dowiedziałem się także mniej więcej o co chodzi. Chodziło mianowicie o znalezienie polskiego jachtu s/y Rzeszowiak, który poprzedniego dnia wezwał pomoc i którego załoga została podjęta przez norweski prom “Finlandia” i śmigłowce ratownicze. Tyle przynajmniej dowiedziałem się wtedy,
Jeden z kolegów pojechał odstawić samochód do swego macierzystego jachtklubu, a my mieliśmy go zebrać po drodze. około w pół do dwudziestej pierwszej wyszliśmy z portu w kierunku GPK w Górkach Zachodnich. Po drodze zebraliśmy kolegę z jachtklubu “Neptun”. Podczas, gdy czekaliśmy na odprawę, dowiedzieliśmy się od znajomych, przybyłych, by się z nami pożegnać, że już na jakimś forum internetowym pojawiły się spekulacje czy nam się uda, czy nie.
Po odprawie, już w pełnym składzie, wyszliśmy w morze. Załoga składała się z siedmiu zapaleńców kochających morze i przygody. Skład załogi wyglądał następująco:
• Kapitan: Sławomir “Paskuda” Wyszyński – kapitan motorowodny, czternaście lat przepływał w rybołówstwie morskim, opiekun i kapitan m/y “Stenia”. Stale pływa tym jachtem z wędkarzami na dorsze. Człowiek, z którym nie wahałbym się iść w morze wszędzie i w każdą pogodę.
• I oficer: Krzysztof Maćkowiak – morski sternik motorowodny, jachtowy sternik morski. Konstruktor statków i jachtów. Jego właśnie zebraliśmy z jachtklubu “Neptun”
• II oficer Władysław Marzec – kapitan motorowodny, szyper rybacki II klasy. Od wielu lat szyper jednego z gdańskich kutrów rybackich, najwytrwalszy sternik z całej załogi.
• III oficer: Zbigniew Zaborowski – sternik motorowodny, sternik jachtowy, płetwonurek. Na co dzień prowadzi firmę wytwarzającą elementy zestali nierdzewnej.
• załogant: Grzegorz Kruczek – sternik motorowodny, sternik jachtowy, absolwent Wyższej Szkoły Morskiej, nawigator. Na co dzień restaurator.
• kuk: Dariusz Mannischeff – prowadzi firmę gastronomiczną. Wykazał się dużym hartem ducha i jeszcze większym zamiłowaniem przygód wypływając i utrzymując nasze żołądki pełne, a podniebienia zadowolone, mając założony gips na nodze.
• załogant: Daniel Mannischeff: żeglarz jachtowy, lat 19, licealista na co dzień, żeglarz w każdej wolnej chwili.
W taki składzie popłynęliśmy kursem prowadzącym na prawdopodobną pozycję Rzeszowiaka wyliczoną przez CKR. Warunki pogodowe były ciężkie, siła wiatru wynosiła 7-8B, stan morza 4-5B. Na silniku i żaglach płynęliśmy z prędkością około ośmiu węzłów. Rano znaleźliśmy się w rejonie poszukiwań. Byliśmy jedyną jednostką poszukującą Rzeszowiaka. Profesjonalni ratownicy odmówili podjęcia poszukiwań z powodu złych warunków pogodowych i zaoferowali, że podejmą poszukiwania w momencie poprawy pogody. Następne dni pokazały, że byłoby za późno.
Żeglugę i poszukiwania utrudniała słaba widoczność spowodowana ciągłymi opadami mżawki, deszczu i częstymi ulewami. Będąc w ciągłym kontakcie z Litewską Kontrolą Morską, sprawdzaliśmy po kolei pozycje, na których widzieli echa radarowe, a które pozostawały głuche na wezwania radiowe. Po kilku godzinach i sprawdzeniu kilku pozycji w pasie o szerokości 28 Mm, dostaliśmy kolejne koordynaty, w odległości ok 3 Mm od naszej pozycji. Na swoim radarze także zobaczyliśmy echo na podanej pozycji. Po pół godziny okazało się, że to Rzeszowiak.
Dostrzegł go kapitan Wyszyński w odległości nie większej niż dwa kable (ok. 360 metrów). Od razu rzucił się w oczy brak bezanmasztu i złamany w połowie grotmaszt. Rozwinęła się narada, jak go złapać.
Po kilku propozycjach, między innymi, by opleść Rzeszowiaka dookoła i holować go w ten sposób za kil i ster, a także by na linie asekuracyjnej wypuścić wodą dwóch ludzi, którzy mieliby wdrapać się na Rzeszowiaka i zamocować hol, stanęło na tym, że podpływamy i rozglądamy się, by lepiej rozeznać się w sytuacji.
Gdy podpłynęliśmy bliżej, ukazał się nam potworny obraz pokładu. To, że grotmaszt jest złamany w połowie widzieliśmy już z daleka, ale z bliska dopiero mogliśmy zobaczyć, ile zniszczeń może wywołać miotająca się po pokładzie połówka stalowego masztu. Zerwane relingi, kosz dziobowy i rufowy powyginane w tak fantastyczny sposób, że można by pomyśleć, iż ktoś je zrobił z plasteliny, a nie z solidnej nierdzewnej stali. Bezanmaszt był złamany nisko i z początku myśleliśmy, że przywłaszczył go już sobie Neptun, ale okazało się, że wisi pod lewą burtą w wodzie na wancie, która jakimś cudem ocalała z pogromu i utrzymywała tenże maszcik przy burcie, chociaż obił on burtę, a jakaś duża fala zrobiła nim widoczne wgniecenie w tejże. Czas pokazał, że bezanik jeszcze się przydał w drodze powrotnej. Obok bezanmasztu pływała zmiażdżona tratwa ratunkowa.
Na wodzie pływała jakaś lina cumownicza. Podebraliśmy ją bosakiem i gdy okazało się, że jest przymocowana do Rzeszowiaka zapadła decyzja, że użyjemy jej jako holu, przynajmniej póki będzie można. Takoż zrobiliśmy. Opłynęliśmy Rzeszowiaka dwukrotnie dookoła, by uzyskać trochę lepsze i wygodniejsze do holowania zaczepienie o kikut masztu. Skoro tylko mieliśmy Rzeszowiaka na holu położyliśmy się na kurs do najbliższego portu czyli do Kłajpedy.
Na pokładzie naszej poczciwej “Steni” zapanował nastrój podniecenia i euforii. Mieliśmy go! Mieliśmy Rzeszowiaka! Już w tamtej chwili dokonaliśmy czegoś, czego podjąć się inni nawet nie próbowali.
Niestety Pan Bóg w niebie z gromami wraz z Neptunem w morzu z widłami (trójzębem) nie dawali za wygraną i tak jak z początku nie chcieli dać nam znaleźć Rzeszowiaka, tak teraz nie chcieli nam dać go w spokoju zaholować do portu. Taką pogodę zwykle klasyfikuje się jako “ciężki sztorm”, wiatr wiał z siłą dochodzącą do 9B, a podobno stacje meteorologiczne meldowały o szkwałach do 12B. Dodatkowym utrudnieniem była lokacja w pobliżu półwyspu Taran, gdzie fale bardzo lubią się wypiętrzać poza określenie “znośne dla żeglugi” i dochodziły do 4-5 metrów. Co chwila było słychać kapitana jak ostrzegał – Ale “stodoła” idzie od rufy!
Na którejś kolejnej takiej “stodole” pękł hol. Jeżeli ktoś chciałby w przybliżeniu wyobrazić sobie dźwięk towarzyszący pęknięciu liny cumowniczej napinanej przez fale, podczas holowania kilkunastotonowego jachtu, niech wyobrazi sobie dźwięk puszczonej podczas strzału z kuszy cięciwy i pomnoży go sobie stukrotnie. Wtedy właśnie wytłumaczono mi, że uderzenie rozpędzonej liny cumowniczej jest w stanie zabić, czego o mały włos nie doświadczył kolega Zbyszek w późniejszym czasie.
Od razu kapitan uruchomił buczek okrętowy oznaczający: “wszystkie ręce na pokład”. Zawróciliśmy, by złapać Rzeszowiaka ponownie na hol. Po drodze zwinęliśmy tę część holu, która została na “Steni”. Znowu kółko wokół jachtu, by sprawdzić gdzie jest reszta holu. Podebranie, wiązanie, i z powrotem na kurs do Kłajpedy. Zrywanie holu towarzyszyło nam aż do portu.
Trzeci raz hol pękł tak blisko Rzeszowiaka, że nie było już czego podbierać z wody, do tego grotmaszt przełamał się przy samym pokładzie i wystawał za lewą burtę w poprzek jachtu, co dodatkowo utrudniało jakiekolwiek manewry w okolicach lewej burty Rzeszowiaka, jakby za mało takielunku już do tej pory pływało wokół jachtu.
Pierwsze, czego spróbowaliśmy, to złapać Rzeszowiaka za kotwicę na dziobie pętlą samozaciskową. Po kilku nieudanych próbach zrezygnowaliśmy z tej opcji. W końcu zapadła decyzja, że trzeba tam desantować człowieka, który będzie przyjmował podane przez nas hole, i mocował je na jachcie. Poszedł kolega Zbyszek Zaborowski, Bóg jeden widział jak bardzo chciałem to być ja. Niestety rozkaz “pierwszego po Bogu” nie podlega nawet zawahaniu, nie mówiąc nawet o jakiejkolwiek dyskusji.
Plan był w zarysach prosty. Podejście do prawej burty Rzeszowiaka od dziobu. Na komendę kapitana Zbychu przeskakuje i w kolejnym podejściu przerzucamy mu Helly-Hansena, czyli specjalny kombinezon ratunkowy. Niestety nie jest to już takie proste, gdy na fali raz oglądasz wyraźnie pokład “pacyfikowanej” łódki i masz wrażenie, że się władujesz na nią stępką, a raz oglądasz jej kil i wydaje ci się, że ona ma takie zamiary wobec ciebie.
Zbyszek kazał wsadzić do Helly’ego paczkę papierosów i zapalniczkę. Niestety zapomnieliśmy o tym podczas akcji. Później nam to wypominał. Właściwie to nie mógł nam tego wybaczyć aż do samego Gdańska.
Kapitan stanął za sterami. Pierwsze podejście ciut za daleko na skok. Trzeba wziąć pod uwagę, że każda z pływających wokół Rzeszowiaka lin mogła wkręcić się nam w śrubę i spowodować katastrofę. Za drugim razem “Paskuda” wykazał się kunsztem najlepszych sterników pływających po morzach i oceanach. Podręcznikowy przykład podejścia “na jajeczko”. Zbyszek właściwie bardziej przeszedł na Rzeszowiaka niż przeskoczył, chociaż poziom adrenaliny we krwi musiał nam wszystkim podskoczyć daleko poza normy. Drugie podejście bez żadnych niespodzianek. Z małego dystansu przerzuciliśmy Helly-Hansena oraz rzutkę z holem i odeszliśmy kawałeczek, by niepotrzebnie nie narażać się na wkręcenie jakiś lin w śrubę. Zbyszek błyskawicznie zamocował hol za mocowanie windy kotwicznej, jako że była ona najpewniejszym punktem zaczepienia.
W czasie holowania Zbyszek dokonał pobieżnej oceny wnętrza Rzeszowiaka. Najważniejsze, że nie brał wody. Kłajpeda zaczęła być coraz bliżej.
Do miejsca mniej więcej półtora kabla od główek portu hol pękł dwa razy. Za pierwszym razem Zbyszek przekonał się na własnej skórze o sile pękniętej liny. Gdy ta pękła, dostał końcem w twarz. Wielkim szczęściem siedział w zejściówce i lina zanim go trafiła, zawinęła się o suwklapę, a jeszcze większym fartem dostał tylko pojedynczym splotem cumy. Skończyło się tylko na podbitym oku.
Dopiero na samym podejściu do główek portu Neptun pokazał w całej okazałości, jaki kocioł potrafi stworzyć przybojowa fala idąca w stronę kanału, wraz z masami wody wypływającymi z niego po opadach tak obfitych, że podtopiły przedmieścia Kłajpedy. Fale, dochodzące do 6 metrów wysokości, szły w tak nieprzewidziany sposób, że nigdy nie wiedzieliśmy ani jak duża fala przyjdzie, ani z której strony.
W przeciągu godziny, maksymalnie półtorej hol pękał cztery razy! Kolejno na odległościach 300, 150, 100 oraz 50 metrów od samych główek. Między trzecim a czwartym zerwaniem kapitan zdecydował o wezwaniu holownika portowego, ponieważ trzeba było się usunąć z toru wodnego, by dać miejsce wypływającemu kontenerowcowi. Związaliśmy resztki lin i podaliśmy hol. Gdy ten pękł, holownik już wypływał z główek portu, na szczęście Rzeszowiaka odpychał od kamiennych główek prąd odpychający o prędkości ok. 3 węzłów. Holownik usunął Rzeszowiaka z toru i po przejściu statku przyholował go w naszej asyście do nabrzeża pograniczników, u ujścia rzeki Dange. Jeszcze poczekał chwilę, aż dopłyniemy.
Na pytanie, do kogo się zwrócić w sprawie zapłaty za holowanie, powiedzieli tylko z uśmiechem, żebyśmy się tym nie kłopotali.
Przycumowaliśmy do nabrzeża. Jakieś pół godziny przed północą przyjechali pogranicznicy, odprawili nas bez problemów. Gdy kapitan rozmawiał z pogranicznikami, ja rozmawiałem z jakimś przechodniem, który zaciekawiony sytuacją przyszedł na nabrzeże. W końcu, około drugiej w nocy kapitan zarządził możliwy klar na Rzeszowiaku. Trzeba było wyciągnąć z wody przynajmniej to, co się dało, by ułatwić sobie przeholowanie Rzeszowiaka na przystań.
Niestety nie dane nam było spać spokojnie tej nocy. Po kolei próbowaliśmy wyciągnąć cokolwiek z wody, ale nie dało się. Spróbowałem wyciągnąć foka, bo wydawał się nie być nigdzie zaklinowany. I rzeczywiście poszedł, bardzo ciężko, ale szedł. Z pomocą przyszedł Krzysiek i zaczęliśmy wyciągać żagiel ze sztagiem. Mimo to wydawało się, że coś za ciężko idzie. Kapitan stanął z latarką na nabrzeżu i świecił w przestrzeń między jachtem a pirsem. W pewnym momencie usłyszałem stłumiony okrzyk Kapitana – O rany! Panowie, znaleźliśmy kapitana.
Z początku nie skojarzyłem, o co mu chodziło, bo nie widziałem, co wyciągnęliśmy na powierzchnię wody. Dopiero, gdy wychyliłem się i spojrzałem w dół, zrozumiałem, że znaleźliśmy zaplątane w takielunek ciało uważanego za zaginionego kapitana Rzeszowiaka, Stanisława M.
Została zaraz wezwana policja, prokurator, nurkowie, polski konsul. Noc nie miała się szybko skończyć. Na szczęście obyło się bez składania zeznań. Został tylko Kapitan i Grzesiek. Reszta została zwolniona do koi. W tym czasie zostały spisane protokoły, kapitan Rzeszowiaka został przewieziony do kostnicy. Później sformułowany został jeden ważny dla ludzi morza wniosek. “Najważniejsze, że dopłynął do portu”. Chociaż do dziś, gdy pomyślę, że ciągnęliśmy biedaka kilkadziesiąt mil pod kilem dreszcze mi po plecach przechodzą.
Coś około godziny piątej nad ranem obudziło mnie hasło – Płyniemy na przystań!
Przeholowaliśmy Rzeszowiaka na przystań w okolice mostu na rzece Dange. Chwil parę jeszcze kręciliśmy się przy cumach, zabezpieczaliśmy Rzeszowiaka przed wścibskimi gapiami mogącymi się pojawić rano. Gdy wszystko, co się dało zostało sklarowane, przyszedł czas na zasłużony odpoczynek…
Kolejny dzień zaczął się przyjemnie, powitało nas słoneczko, choć wiatr jeszcze wcale nie miał zamiaru zelżeć. Przyjechała ekipa ROZŻ-etu, by przygotować jacht do powrotu do Polski. Naprawdę trzeba przyznać, że chłopaki sprężyli się niesamowicie. W ciągu jednego dnia wyciągnęli z wody cały takielunek. Zrobili przegląd silnika, powymieniali wszystkie filtry i okazało się, że silnik zaskakuje od pierwszego “kopa”. Wnętrze Rzeszowiaka wyglądało według jednego z chłopaków OZŻ jak chlew. Wyobraźcie sobie mieszaninę, ciuchów, ciasteczek, margaryny, chleba, książek i butów polane sosem. Tak mniej więcej to wyglądało” – jak ujął to Tomek.
Wszystko, co tylko się dało zostało poskładane, pozwijane i zasztauowane na jachcie. Nie przypominał już wraku, jaki znaleźliśmy na morzu, choć widać było, że dużo przeszedł. Bezanmaszt został prowizorycznie zamocowany w miejscu grotmasztu. Na nim została zamocowana biała lampa i zapasowa antena UKF ze “Steni”, by mieć łączność. Spytałem, co ze światłami sektorowymi? Na co uzyskałem żartobliwą odpowiedź – Udajemy jacht poniżej siedmiu metrów.
W Kłajpedzie czekaliśmy trzy dni na dobrą pogodę, by wrócić do Gdańska. Czas ten spędzaliśmy zwiedzając to piękne hanzeatyckie miasto i pomagając Rzeszowianom w klarowaniu łódki.
Litwinów zapamiętałem jako sympatycznych ludzi, praktycznie wszędzie można się było dogadać po angielsku. W rozmowach ze starszymi obywatelami pomocna jest znajomość języka rosyjskiego.
Z Kłajpedy wyszliśmy nad ranem piętnastego sierpnia. Pogoda była świetna, morze płaskie jak lustro, słoneczko niezasłaniane nawet jednym obłoczkiem, lekki wiaterek chłodził przyjemnie rozgrzaną słońcem twarz, po prostu plaża. Sielanka w pełni. Rzeszowiak płynął o własnych siłach w naszej asyście. Co jakiś czas kontaktowaliśmy się przez radio. W pewnym momencie zauważyliśmy na horyzoncie jakiś okręt i jacht. Przez radio odezwał się do nas “Dar Pucka”. Meldowali, że okręt rosyjskiej marynarki wojennej w dziwny sposób, zajeżdżając drogę, stara się zepchnąć ich na kurs wschodni, w stronę lądu. Poradziliśmy im płynąć w naszą stronę, a sami trochę zwolniliśmy, by dać im dojść do nas.
Gdy byli dość blisko, udało mi się strzelić kilka fotek okrętowi zza ramienia Zbyszka, który ustawił się w drzwiach sterówki, by zasłonić mnie z aparatem. Gdy obie jednostki zrównały się z nami staraliśmy się porozumieć z okrętem rosyjskim, ale pozostawał głuchy na wezwania przez radio. Zaczął wyprawiać podobne manewry z Rzeszowiakiem. Jedyna informacja jaką uzyskaliśmy z początku, to że mamy iść kursem dziewięćdziesiąt stopni, czyli w stronę rosyjskiego brzegu, którą pokazano nam na jakiejś dużej kartce, czy kawałku materiału. Później żartowaliśmy, że wyrwali kapitanowi prześcieradło spod tyłka, żeby nam to napisać. Dopiero, gdy podpłynęliśmy na zasięg głosu jakoś udało się Kapitanowi wyciągnąć informację, że trwają na tym akwenie ćwiczenia wojskowe i odbywa się “ostrije strielanije”. Więc szybko podaliśmy tę informację przez radio Rzeszowiakowi oraz “Darowi Pucka” i położyliśmy się na kurs dziewięćdziesiąt stopni. Mieliśmy iść nim, aż wyjdziemy z akwenu działań. Doszła do nas również informacja, że w rejonie ćwiczeń pojawił się jeszcze jeden polski jacht. Była to poznana przez nas w Kłajpedzie “Amica”. Komunikacja była z nimi ciężka, ponieważ znajdowali się w dużej odległości od nas.
W końcu udało nam się przekazać im informację o ćwiczeniach i konieczności zmiany kursu. W rezultacie wyglądało to tak, jakby kpt. Wyszyński nagle awansował z kapitana jednostki na komodora armady, małej co prawda, ale zawsze.
Gdy w końcu dostaliśmy pozwolenie zmiany kursu, poszliśmy prosto na Gdańsk mijając półwysep Taran w zasięgu wzroku. Po drodze udało nam się dostrzec jeszcze zestaw holujący z tarczami do manewrów. Około godziny dziewiętnastej Rzeszowiak zgłosił nam awarię silnika. Podeszliśmy do nich i podaliśmy im hol wypożyczony z m/s “Kaunas” dzięki pomocy konsula polskiego na Litwie, pana Tadeusza Macioła. Co prawda, w międzyczasie udało im się awarię naprawić, ale pozostali na holu, by nie zmniejszać już prędkości i zaoszczędzić na czasie.
Reszta drogi do Gdańska obyła się już bez żadnych przygód. W Górkach Zachodnich na odprawę zacumowaliśmy ok. godziny drugiej nad ranem szesnastego sierpnia. O drugiej dwadzieścia odstawiliśmy Rzeszowiaka do jachtklubu Stoczni Gdańskiej, a o w pół do czwartej zacumowaliśmy na Stogach w GKM LOK.
Akcję tę będę pamiętał do końca życia, bo chyba jeszcze w historii żeglarstwa polskiego nikt nie odwalił takiego numeru jak my.
Serdeczne podziękowania:
Dla Załogi m/y “Stenia” za wyrozumiałość dla niedoświadczenia, rozbudzenie na nowo żeglarskich marzeń i pozbawienie złudzeń o długotrwałej sławie.
Dla Konsula Honorowego Polski na Litwie pana Tadeusza Macioła za pomoc w sprawie kapitana “Rzeszowiaka” i wypożyczenia holu na drogę powrotną.
Dla pewnej bardzo sympatycznej kelnerki z klubu “Prieplauka”, z którą spędziłem bardzo sympatyczny wieczór. Jej imię niestety zatarło mi się w pamięci (Remija?)
Dla kpt. Sławomira “Paskudy” Wyszyńskiego za całokształt.
Dla każdego, kto przebrnął, przez to opowiadanie i nie zasnął.