Przejdź do treści
Wypadki jachtów
  • Home
  • Orzeczenia Izb Morskich
  • Raporty PKBWM
  • Inne Materiały
  • O Autorze

Czarny Diament, 1979, wejście na rafę, Morze Czerwone

Jerzy Radomski

Jacht Czarny Diament 4 czerwca 1979 roku powoli zbliżał się do cieśniny Bab-El-Mandeb. Z lewej strony widoczny był brzeg Jemenu Południowego, a z prawej brzeg Etiopii. W najwęższym odcinku znajduje się wyspa Perim. W tym miejscu kończy się Morze Czerwone, a zaczyna Zatoka Adeńska.

Do wyspy Perim mieliśmy około 20 mil morskich. Byliśmy na często uczęszczanym szlaku morskim. Tu mijają się statki płynące z Oceanu Indyjskiego do Kanału Sueskiego i odwrotnie. Aby im nie przeszkadzać, żeglowaliśmy pomiędzy głównym torem dla statków a brzegiem Etiopii. Od godziny 1400 wiała dobra siódemka. Na sztormowych żaglach halsowaliśmy pod wiatr.

Wieczorem wiatr osłabł. Wiało już 5°B, ale morze nadal było dość wzburzone. O godzinie 2315 zrobiłem namiar na latarnię Perim. Przekazałem Bernardowi, który miał wachtę, aby na zmianę wachty wykonał zwrot. O północy wachtę przejął Buba, ale zwrotu nie wykonano.

Była godzina 0130, obudził mnie potężny huk! Wyskoczyłem z koi. Jacht walił kilem o skały. Nic nie było widać. Potężne fale przewalały się przez pokład i zagłuszały nasze krzyki. Kiedy oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zobaczyliśmy linię przyboju. Silnik pracował wstecz na pełnych obrotach. Aby złagodzić fale, wylewaliśmy olej za burtę. Niestety, niewiele to pomogło. Jedna z większych fal położyła jacht na prawą burtę. Przechył wyniósł około 40°. Wyłączyłem silnik. Bernard wystrzelił czerwone rakiety. Buba uruchomił pławki dymne. Każdy z nas musiał bardzo uważać, aby kolejna fala nie zmyła go za burtę.

O godzinie 0405 pod jacht podpłynęła szalupa z niemieckiego statku Primavera. Po krótkim i żałosnym pożegnaniu, Nowozelandczyk Gordon oraz amerykańskie małżeństwo Ian i Michael, które miało płynąć z nami do Kenii, opuścili jacht. Niemiecki student Jan Harzem został, mimo że tłumaczyliśmy mu, jakie niebezpieczeństwa nas jeszcze czekają.

Zostało nas czterech i pies Burgas. Jedna z większych fal uniosła jacht i przerzuciła kilka metrów przez rafę. O godzinie 1250 kolejna, potworna fala z wielką siłą uderzyła o jacht i Czarny Diament stracił statecznik sterowy. W achterpiku, gdzie znajdował się wał steru, powstała dziura wielkości 40–50 cm. Jacht został bez steru. Całe szczęście, że otwór w dnie znajdował się w achterpiku, który jest odgrodzony od reszty jachtu przegrodą wodoszczelną. Często sprawdzaliśmy, czy do jachtu nie przedostawała się woda. Przechył wyniósł już około 45°. Przy takim przechyle trudno było poruszać się po jachcie. Przybywało wody w zęzie. Szukaliśmy przecieku, ale w takich warunkach trudno było coś znaleźć. Buba zaczął pompować wodę z zęzy i po 10 minutach była już pusta. Jednak nie na długo. Jeszcze raz skontrolowaliśmy każde możliwe miejsce pod podłogą. Jeden przeciek był przy przejściu wałka sterowego przez gródź wodoszczelną pomiędzy achterpikiem a kabiną rufową. Drugi pod zbiornikami paliwa.

Nie było na co czekać. Na wszelki wypadek uruchomiliśmy tratwę ratunkową. Chwila niepewności… i ulga. Tratwa szybko napełniała się powietrzem z butli. Umocowaliśmy ją na grubej cumie do jachtu i przenieśliśmy do niej dokumenty jachtu i załogi, sprzęt nawigacyjny, wodę, żywność i inne wartościowe przedmioty. Cały czas kontrolowaliśmy wodę w zęzie. Nagle jedna z pomp odmówiła posłuszeństwa. Na jachcie zapanował niesamowity bałagan. Pierze z rozerwanej poduszki było wszędzie. Z dwóch uszkodzonych szafek, w których mieliśmy prowiant, wysypał się ryż i makaron. Gdy Buba skończył czyścić pierwszą pompę zęzową, druga przestała pracować. Zabraliśmy się do czyszczenia zęzy. Najgorszy problem mieliśmy z pierzem. Byliśmy oblepieni, brudni i potwornie zmęczeni.

Do pustynnego brzegu Etiopii jest około 1000 metrów. Zdecydowaliśmy się przetransportować nasze „skarby” tratwą na brzeg. Tam został Jan z Burgasem, a my we trzech wróciliśmy na jacht.

Założyliśmy płetwy, maski i fajki i skoczyliśmy do wody. Korzystny wiatr i fala pomogły w holowaniu tratwy. Na pustynnym brzegu Etiopii, gdzie tysiące krabów przyglądało się dziwnym przybyszom, wyładowaliśmy nasz dobytek. Burgas rozganiał kraby. Jan został na brzegu, a my po krótkim odpoczynku wróciliśmy na jacht.

Wody dalej przybywało. Pompy częściej odmawiały posłuszeństwa. Zaczęliśmy wylewać wiadrami. Po dwóch godzinach zażartej walki zrezygnowaliśmy. Doszliśmy do wniosku, że jacht nie zatonie, bo kilem i prawą burtą twardo opierał się na rafie.

Wieczorem morze było już spokojne, jakby chciało powiedzieć: „Chłopcy, dość tej zabawy”. Tak – morza nie da się oszukać. Jedno małe niedopatrzenie, jedna chwila słabości mogą przekreślić wszystko. Ale może nie wszystko stracone.

O świcie skoczyliśmy do wody. Mieliśmy niesamowite szczęście w tym nieszczęściu. Jacht leżał na krańcu rafy, dwa metry od jachtu głębokość wynosiła już 4–6 m. W lagunie, w obrębie około 40 m od jachtu, było miejsce wolne od raf i skał. Średnia głębokość w tym miejscu to 5 m. To dobra wiadomość. Po dokładnych oględzinach kadłuba pod wodą, znaleźliśmy dwa pęknięcia w dnie przy kilu w części rufowej. Zabezpieczyliśmy otwory i zabraliśmy się do wylewania wody.

Zakładamy maski, fajki i płetwy i skaczemy do wody. Sprawdzamy dokładnie, jak jacht leży na rafie. Okazuje się, że od głębokiej wody dzieli go jedna większa skała. Nie na darmo wcześniej pracowaliśmy w kopalni na Śląsku – teraz zaczyna się nasze „fedrowanie” na rafie. W ruch idą: siekiera, duży młot, łom. W pewnym momencie przypominam sobie, że mamy specjalne harpuny na wielkie ryby. Na ocynkowanej rurze – długości 2 m i średnicy 25 mm – zamocowany jest 40-centymetrowy grot. Używając harpunów, nie musimy już za każdym razem nurkować. Kucie samej wapiennej rafy nie stwarza trudności. Widać wyraźny postęp. Problem zaczyna się dopiero wtedy, gdy dochodzimy do twardego, skalistego podłoża. Uczymy się, co robić, aby odpadł większy kawałek skały. Niestety, pęka grot. Na szczęście mamy ich jeszcze siedem. Zakładamy następny i ze zdwojoną energią zabieramy się do dalszego fedrowania. Jeden kuje, drugi usuwa odłupane kawałki. Co 15 minut zmiana. Napięcie rośnie. Kil jachtu opiera się jeszcze na małej skałce. Kilka mocnych uderzeń i jacht spływa na głęboką wodę. Szybko wskakujemy na pokład i wybieramy wszystkie sześć cum. W myśl zasady „od przybytku głowa nie boli” decydujemy się założyć jeszcze dodatkowych sześć cum. W sumie jest ich dwanaście i tak zamocowanych, żeby zawsze można było ustawić jacht dziobem do wiatru. Co za miłe uczucie – jacht lekko kołysze się na fali… ale po drugiej stronie rafy.

W odległości 800–1500 m od etiopskiego brzegu ciągnie się rafa długości ponad 7 mil morskich. Jej szerokość waha się od 30 do 60 m. Przy wysokiej wodzie nad rafą jest średnio 80 cm wody. Od szóstej rano już jesteśmy w wodzie. Próbujemy ściągnąć jacht z rafy. Na przeszkodzie stoi mały, ale dość twardy koral, który po dwóch godzinach wytężonej pracy zostaje skruszony. O godzinie 0800 Czarny Diament jest z powrotem na wczorajszej pozycji. Trzeba kuć kanał, i to w tym samym miejscu, w którym jacht wszedł na rafę. Mamy trochę doświadczenia w kuciu na rafie. Musimy wykuć najkrótszy kanał na świecie – tylko 30 m długości.

  1. dzień na rafie

Kompletny brak wiatru. Tak gładkiego morza dawno nie widzieliśmy. O godzinie 1000 temperatura wewnątrz jachtu wynosi już 40°C. Nawet przebywanie w wodzie nie przyniosło ulgi. Wieczorem na jachcie pojawiły się komary, a z nimi dylemat: czy roznoszą malarię, czy też nie?

Problem numer jeden to woda. Średnio wypijamy jej dziennie około 15 l. W gorącym klimacie, a szczególnie w naszych warunkach, gdy kilka godzin dziennie spędzamy w słonej wodzie, uzupełnianie słodkiej wody w organizmie jest ważne. Musimy ograniczyć jej zużycie, ponieważ zostało nam tylko 60 l.

Wygląda na to, że termometr nam się zepsuł. O godzinie 1100 temperatura powietrza mierzona w cieniu, na pokładzie wynosi 54°C. Temperatura wody w lagunie 43°C. Niesamowity upal, a my kujemy kanał. Pracujemy w systemie zmianowym. Jeden kuje rafę, drugi odrzuca wykute kawałki rafy i skały kilka metrów od kanału, a trzeci obserwuje, czy przypadkiem nie podpływa jakiś intruz. Już od dwóch dni niedaleko kanału kręci się dwumetrowy rekin. Po dwóch godzinach wszyscy płyniemy na jacht. Czas na krótki odpoczynek oraz kawkę lub herbatkę. Często marzy nam się zimne, takie bardzo zimne piwko. I znowu dwie godziny fedrunku. Robota jak w kamieniołomach, tylko że pod wodą. Wykuliśmy ponad dwa metry kanału, ponieważ trafiliśmy na miękką rafę. Ważne, że mamy już 6 m za sobą.

Już o szóstej rano zawzięcie fedrujemy. Po dwóch godzinach krótka przerwa na solidne śniadanie. I znowu do wody. Natknęliśmy się na bardzo twardą skałę. Ale dzisiaj nie ma dla nas twardych skał, po godzinie nie ma po niej śladu.

Od dwóch dni jestem na wojennej ścieżce z rybą chirurg. Jest to niezwykle kolorowa ryba długości około 40 cm. Nazwę zawdzięcza temu, że w pobliżu płetwy ogonowej ma dwie płetwy boczne, ostre jak skalpel. Ponieważ kanał przechodzi przez terytorium „Doktor Fish”, moja znajoma odważnie mnie atakuje, kiedy się tam pojawiam. Gdy tylko spuszczę ją z oka, podpływa od tyłu i szczypie po nogach, w tyłek albo atakuje skalpelem. Całe szczęście, że po kilku minutach rybka przestaje się mną interesować. Gorący wiatr pustynny niesie tumany pyłu. Pokład jest cały czerwony. Szkoda, że nie pada deszcz. Przez dwa dni nie możemy fedrować. Na powierzchni wody unosi się dywan z czerwonego pyłu. Teraz rozumiem, dlaczego to morze nazywa się Morzem Czerwonym.

  1. dzień na rafie

Ponad osiem godzin spędziliśmy przy fedrowaniu. Cieszy nas, że widać wyraźny postęp. Już 14 m za nami. Dzisiejszy wieczór poświęcamy na lekturę i zaległe pisanie. Pies Burgas ujada jak zwariowany, ale jest ciemno i nic nie widać. Burgas przestał szczekać, lecz jego mordka nadal jest skierowana w kierunku rafy. Napięcie rośnie. Jedyna poważna broń, jaką mamy, to rakietnica i podwodne kusze. Z pustymi rękoma nie mamy co siedzieć. Ja przygotowuję rakietnicę, a Buba z Janem kusze. Nagle zza chmur wyjrzał księżyc i w jego poświacie na moment zobaczyliśmy łódź. A więc to nie jest jacht żaglowy, tylko jakaś łódź motorowa. Co ona tutaj robi i dlaczego taka cisza? Nie mamy na co czekać. Trzeba działać z zaskoczenia. Ładuję rakietnicę i po chwili strzelam nad łodzią. Słychać start silnika. Kiedy strzelam ponownie, widać, że łódź szybko oddala się od rafy. Oj, przydałaby się mała armatka lub jakiś pancerfaust.

Dziękujemy ci, Burgasku, być może uratowałeś nam życie. W nagrodę otwieram jedną konserwę mięsną. – Masz, jedz, piesku, zasłużyłeś na dobrą wołowinę. Zastanawiamy się, jak podpłynęli tak blisko, że nie słyszeliśmy pracy silnika. Prawdopodobnie wyłączyli go dość daleko, a łódź dryfowała w naszym kierunku. Takie rozumowanie upewniło nas, że nie była to przypadkowa łódź, tylko bandyci. Od dziś pełnimy nocne wachty.

  1. dzień na rafie

Jesteśmy zmęczeni nieprzespaną nocą. Ale właściwie, która noc jest tutaj przespana? Morze gładkie jak stół. Temperatura w kabinie nawigacyjnej wynosi 50°C. Wieczorem znowu komary. Dzisiaj słabo fedrowaliśmy. Im bliżej do pełnego morza, tym rafa jest twardsza. Mamy również kłopot z narzędziami. Zostały nam już tylko dwa groty. Jednak potrzeba jest matką wynalazków. Na koniec dwumetrowej rury nabijamy przecinak. Okazuje się, że po kilku drobnych usprawnieniach jest to najlepsze narzędzie do fedrowania. Oby tylko teraz była sprzyjająca pogoda.

Kanał jest już wykuty. Z listew zrobiłem ramię poprzecznego przekroju jachtu, od kila do linii wodnej. Ramkę obciążyłem ołowiem w taki sposób, aby linia wodna była zanurzona około 10 cm od lustra wody. Za pomocą tej ramy mogliśmy dokładnie sprawdzić kanał.

Okazało się, że poprawki w kanale zajmą nam jeszcze kilka dni. Największy kłopot to wyrównanie dna. Musimy ponadto wydobyć z wody urwany statecznik sterowy. Kiedy podpływamy do niego bliżej, z dna podrywa się do ucieczki olbrzymia raja. Teraz trwa zażarta dyskusja, jak była duża: czy miała 4, czy może 5 m? Wciągamy statecznik na pokład. Następnych kilka dni poświęcamy głównie na poprawki w kanale, zamocowanie awaryjnego steru i inne niezbędne prace.

4 sierpnia – 60 dzień na rafie

Godzina 0520, za trzy godziny wysoka woda. Na jednym wielokrążku i czerech kabestanach podciągamy jacht do kanału. Pogoda jest idealna. Wiatr od lądu i mała fala. Powoli jacht zbliża się do kanału. Buba obserwuje w wodzie, czy wszystko w porządku, a my wybieramy kabestany i wielokrążek. Czy zdążymy przejść? Każdy pracuje na pełnych obrotach. Gdy musimy zmienić liny, wszyscy skaczemy do wody. Łyk herbaty i dalej do kabestanów. Jacht jest już w kanale. Woda jest wysoka. Znowu zmiana lin i wybieramy dalej. Jeszcze 5 m do końca. Niestety, woda opada. Zabezpieczamy jacht, aby nie tłukł burtą o rafę. Po sześć cum z każdej burty. Ciężka noc, nikt nie śpi.

Gdy nadchodzi świt, dokładnie obserwujemy tyczki, które są wyskalowane co 5 cm. Woda powoli się podnosi. I znowu za kabestany. Czarny Diament jakby „przyrósł” do rafy. Woda znowu jest wysoka. Liny naprężone do granic możliwości. Dziób jachtu wysunął się poza kanał. Jedna z większych fal pomaga, nagle kadłub ruszył z miejsca i tak na własnej stępce wychodzimy z kanału.

Szpon, 2006, wejście na mieliznę, Bałtyk
Gaudeamus, 1991, wejście na mieliznę, Kattegat
Motyw od Colorlib wspierany przez WordPress